POWODZIOWY SPŁYW ODRĄ PONIŻEJ RACIBORZA
„Igranie z żywiołem…”
Powodziowy spływ Odrą poniżej Raciborza. To był mój cel. Wiele osób pyta mnie, czy nie boję się pływać powodziowymi rzekami. Jeśli się nad tym zastanowię, to nie, nie boję się. Robiłem to zarówno w dzień jak i w nocy. Bywały momenty bardzo trudne, kilka razy otarłem się o najgorsze… Dlatego dziś wiem, na ile mogę sobie pozwolić i nie odczuwam strachu. Lubię to. Trzeba być bardzo skupionym, nie ma żartów. Nie można się zamyślić, trzeba cały czas mieć pełną kontrolę. Jeśli mam płynąć nocą na takiej wodzie, to tylko konkretne odcinki rzeki. Natomiast pływanie w dzień, w warunkach brudnej, wzburzonej wody, wydaje się bezpieczniejsze, niż na średnim stanie. Wszystkie ostre kamienie i druty są głęboko przelane i plywadełko sunie wysoko nad nimi. Jest jednak jeden warunek – rzeką nie mogą spływać drzewa i gałęzie. Przewalające się wielkie płynące drzewo jest bardzo niebezpieczne. Ale kto mi zabroni obławiać wtedy przybrzeżne zastoiska?
Wracając do mojej wyprawy. Po kilku dniach ulewnych deszczów, spojrzałem na stan rzeki. Normalny stan na moim odcinku to około 110cm. Tym razem było 320cm! Wsiadłem w samochód i jechałem z nadzieją, że woda będzie wolna od śmieci dużych gabarytów. Gdy dotarłem na miejsce, zobaczyłem, że wszystkie główki są grubo przelane, Odra pędzi jak szalona, tworzą się wielkie wiry, jako odbicie podwodnych przeszód… Płynę! Takie warunki są idealne. Dodatkowo świadomość tego, że przy brzegach jest ogromna ilość drobnicy i czają się wąsate potwory, tylko mnie rozgrzewała. To nie miał być typowy długi spływ. Tak właściwie to chciałem znaleźć jakieś zastoisko ze spokojną wodą, gotujące się od drobnicy. Tam miałem zamiar kręcić się w kółko aż do północy w nadziei na branie życia.
Gdy wsiadłem w końcu na pływadełko, wpadłem w sidła szybkiego nurtu. Piękne emocje i wrażenia. Siedzę na dmuchanym fotelu, pode mną sześć metrów wody a ja chcę jeszcze w takich warunkach złowić rybę! Płynąłem blisko brzegu, rzucając pod same nawisy traw i rdestowców. W końcu dopłynąłem do zastoiska, które spełniało wszystkie moje założenia. Dodatkowo poniżej, były głębokie główki z zatopionymi drzewami. Tam musiały czaić się sumy. Po 10 minutach rzucania w końcu doczekałem się brania. Ryba nie była może największych rozmiarów ale była znakomitym ukoronowaniem tamtejszej wyprawy. Wypuściłem ją dynamicznie do wody, a uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Na prawdę bardzo ucieszyła mnie ta ryba, potraktowałem ją jak nagrodę. Była wypracowana w pełnym tego słowa znaczeniu. Myślałem, że w tak doborowym miejscu dołowię jeszcze przynajmniej jedną. Niestety wędkarstwo pisze swoje historie i tym razem dało mi tylko jedną rybę. Odbiłem się dalej i popłynąłem niżej, licząc na branie przy samych trawach, tuż nad tymi obiecującymi głowkami. Niestety bez efektu. Dopłynąłem do brzegu, wyszedłem z wody i postanowiłem wracać do domu. Szedłem jeszcze kukurydzą, której tam nie było, gdy odwiedziłem to miejsce wcześniej – w maju. Przedzieranie się przez te wysokie rośliny, z całym ekwipunkiem, zawsze powoduje straty w sprzęcie. I tym razem jeden plastikowy uchwyt został gdzieś w polu.
Wróciłem do domu ale już wtedy wiedziałem, że muszę ten sam odcinek popłynąc następnego dnia. Tak też się stało. I to co się stało następnego dnia, przejdzie do historii polskiego YouTuba. Takiego holu, jeszcze nie widzieliście… Ale cierpliwości!